Mam na imię Joanna. Od kwietnia 1966 r. jestem chrześcijanką.
Jestem wdzięczna Bogu, że urodziłam się w kraju katolickim, w rodzinie chrześcijańskiej i za rodziców, którzy pierwsi uczyli mnie wierzyć.
Odkąd pamiętam, i to miałam zakodowane, w każdą niedzielę należało iść do kościoła na mszę. Każdego dnia pacierz.
Bóg też sprawił, że poznałam chłopaka, potem męża, który też wywodził się z rodziny katolickiej.
Już we własnej rodzinie przestrzegaliśmy tych samych zasad, które wynieśliśmy z naszych domów rodzinnych. Czyli msza, modlitwa. Ale w którymś momencie to już nie wystarczyło. Bóg to widział i postawił na naszej drodze ludzi, którzy zaszczepili w nas chęć bliższego poznania Jezusa. Zaczęliśmy uczęszczać na spotkania modlitewne w Odnowie w Duchu św.
To nie sprawiło, że zniknęły nasze problemy, lecz patrzyliśmy na nie inaczej i inaczej je rozwiązywaliśmy. Nasza wiara zaczęła dopiero powoli, powoli kiełkować. Jezus zaczął być obecny w naszym domu i naszym życiu.
Nagle kolejny wstrząs, tym razem olbrzymi. Dowiedzieliśmy się, że Mąż jest chory, ma raka.
Co wtedy było z moją wiarą? Właśnie wtedy ona zaczęła nabierać sensu.
W rozmowie z mężem zaczęło się pojawiać słowo śmierć. Było mi bardzo ciężko.
Moim wsparciem był Jezus, wiara w Niego, w to co nam obiecał, m.in : Wierzę w jednego Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. I w jednego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego Jednorodzonego, który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami, a także wiara w jeden chrzest na odpuszczenie grzechów.
Modliłam się w każdej chwili dnia i nocy, prosząc o uzdrowienie mego męża. Bóg chciał inaczej, miał inny plan.
Mąż odszedł do Pana 1 czerwca ubiegłego roku.
Wtedy najbardziej trzymałam się Obietnicy Pana, w świętych obcowanie, w ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny.
Wierzę, choć tego nie rozumiem i, że Bóg wie co robi, i że to wszystko ma sens.
Wiem, że dzięki temu, że wierzę mogę tu stać i mówić o tym.
Chwała Panu!